To przeciez jasne, ze takie wlasnie bylo zalozenie scenariusza. Ray (Keitel) dał odznakę szeryfa właśnie Freddiemu (Stallone), bo mial pewnosc, ze bedzie to najmniej odpowiedni człowiek do tej roli. Jedynym jego zadaniem miało być zresztą tylko sciaganie kotków z drzew i wlepianie mandatów. Stallone spisał się wspaniale w tej roli, grając, że tak powiem, przygłupa, do jakiego nie przywykliśmy. Mnie az trzepało przed ekranem zeby zobaczyć wreszcie jak wyciąga gnata i rozwala im wszystkim łby, ale to strasznie spłyciłoby ten film. Chwila gdy go "olśniło" nie jest też podniosła, jak w wielu hollywoodzkich produkcjach, w których kompletne zero miałoby się zamienić w superbohatera. I, mimo, że jakimś cudem udaje mu się załatwić bandę Raya, to Stallone zostaje tutaj nieudolnym gliną aż do końca, kiedy po zamknieciu sprawy wraca z powrotem to szarej codzienności. Na jego twarzy ani razu nie maluje się zlość, która mogłaby go zamienić w Rambo, przez caly czas oglądamy tylko smutny wyraz twarzy.
Zreszta, chwilami odnosi się wrażenie, że ta cała sytuacja jest bardzo prawdziwa, Liotta, De Niro, Keitel.. To goście, którzy mają w swym dorobku produkcje, którymi poczciwy Stallone nie moze sie poszczycić. Choć sam jest wielką gwiazdą, to jest to zupełnie inny kaliber i ciekawi mnie jak przebiegała współpraca na planie pomiędzy tymi aktorami. W moim odczuciu Stallone był tu cholernie prawdziwy.